“Noc zbliżała się ku końcowi”.

 

Wnusiu, słoneczko moje, zaschło mi już w gardle. Zechciej przynieść z piwnicy małą flaszkę miodowego piwa, tego z wrześniowej warki. A sobie nalej gorącego soku z jabłek z cynamonem i goździkiem. Dorzucimy drew do kominka i będziemy opowiadać dalej. Podciagnij Babci koc na kolana, bo zsunął się, gdy znużona zasnęłam w mym ulubionym fotelu.
Usiądź. Spójrz, jak brzozowe szczapy palą się różnokolorowymi ognikami harcującymi wesoło. A sosnowe złomki skrami trzaskają  i pachną żywicą. Za oknem mróz, a wicher śpiewa zimową symfonię Vivaldiego. Dobrze, że okna i drzwi założyłiśmy ciepłym wojłokiem. Dobrze, że nagrzaliśmy izbę. Dobrze, że jesteśmy razem i rozmawiamy po krajsku. Dobrze, że telewizor się zepsuł.
   Czy byłaś kiedyś w sosnowym lesie w Starej Krainie? Drzewa tam wysokie po samo niebo, proste jak struna, a czerwone pod rozłożystymi koronami, które szumią na wietrze i rozkołysane, gestem wskazują chmurom kierunek marszu. Tam pachnie igliwiem i kwieciem, a żółta wonna żywica spada z kory na mech. Z niej sporządza się kadzidło, które sprawia, że w domu mamy Warmii iglasty aromat.

   Noc zbliżała się ku końcowi. Blady brzask sinym błękitem zaczynał już przecinać leśne ostępy i  zza kontur gęstwiny krzewów na przeciwnym brzegu polany stopniowo wyłaniał się z mroku. Wkrótce wrześniowe barwy warmińskiej kniei wybuchną szaleńczą feerią corocznego jesiennego festiwalu ogni sztucznych. Tymczasem opary z jeziora położonego u stóp porośniętych czerwonymi sosnami zboczy, podniosły się, nie niepokojone przez najmniejszy nawet prąd zastygłego chłodnego powietrza. Gdzieś plusnęło jakieś stadko uklejek spłoszone widać przez rozbudzonego ze snu szczupaka. Za chwilę, jak co ranka, wszystkie ptactwo rozedrze dzioby równocześnie, przecinając jak siekierą pełen dostojeństwa i zadumy spokój wczesnego świtu.
   Z zarośli nad samą linią oczeretów wychynął bezszelestnie szary, podłużny kształt. Przemknął szparko wzdłuż ściany roślinności ciemniejącej pod podniebnymi rosochami stuletnich czerwonych sosen i zatrzymał się nieopodal piaszczystego przesmyku na brzegu jeziora, gdzie zwierzyna podchodzi do wodopoju, aby stać się nierzadko śniadaniem silniejszego.
   Szara plama bezszelestnie przesunęła się w kierunku wody. W świetle wstającego ranka pojawił się w całej okazałości dorodny wilk.
Ziewnął szeroko, ukazując rząd śnieżnobiałych, prawie pięciocentymetrowej długości zębisków. Podrapał się tylną łapą po zmierzwionych na karku kudłach. Rozejrzał się wokół raz jeszcze i ruszył ku południu długim, oszczędnym truchtem. Wydawało się, że płynie w powietrzu metr ponad ziemią, odgarniając tylko łapami spod brzucha przeszkadząjące źdźbła trawy i łodygi zielska. Poprzedniego dnia przebył tak ponad sześćdziesiąt kilometrów, a dwa dni wcześniej wcale nie mniej. Jeszcze kilka dni temu polował w Bieszczadach na sarnę, ale z łowieckiego terytorium wypłoszyło go stado najdziwniejszych zwierząt, jakie można spotkać w kniei. Istoty te, chodząc na dwóch łapach, pojawiają się zwykle w najzupełniej nieoczekiwanych miejscach, wywołując niesamowity jazgot, rozprzestrzeniając przykry odór i czyniąc bałagan. Młode wilki czasem pożywiają się odpadkami pozostawionymi przez hordy intruzów, ale potem długo chorują na niestrawność.
   Stary wilk trzyma się od ludzi z daleka. Woli nic nie jeść przez dni parę, niż mieć do czynienia z tą plagą puszczy. Fakt, wilczy organizm przystosowany jest do długotrwałych okresów głodu. W normalnych warunkach wilk jada raz na kilka dni, ale za to z iście wilczym apetytem. Z mięsa, które spożywa za jednym posiedzeniem, można by przygotować siedemdziesiąt hamburgerów. Czasem i więcej, jeśli trzeba jeszcze trochę pożywienia przynieść w żołądku dla wilczych szczeniaczków.
   Nasz wilk to okaz prawdziwego starego samotnika. Siwa morda wskazuje na wiek więcej niż dojrzaly, może nawet dwunastu lat. Rozważne, płynne, spokojne ruchy świadczą o wielkim doświadczeniu. Szare, uważne oczy spogladają przenikliwie, lustrując systematycznie każdy kwadrant przestrzeni dookoła. Antenki uszu ustawione pionowo, czułe są na każdą anomalię. Szerokie bary i grube łapy wyjaśniają w jaki sposób można w lesie dożyć sędziwego wieku. Nie tylko zresztą w lesie…
   Nie tak bowiem dawno w ostępach puszczy można było znaleźć prawdziwy azyl. Wielkie leśne areały otoczone były płotem i drutem kolczastym, a zaglądały tu tylko bardzo rzadko nieliczne stare, przerośnięte zwałami tłuszczu, niedołężne okazy dwunożnego gatunku. Chowały sie w drewnianych jaskiniach, nad którymi unosił się swąd spalenizny. Gdy owi osobnicy na chwilę opuszczali przypadkiem swoje kryjówki, rozsiewali woń niestrawności pomieszaną ze spalonym w dymie mięsem i zawsze towarzyszył temu przerażający smród czegoś, co w naturze nie istnieje. Ta tajemnicza substancja przybierała postać przezroczystego płynu, popijanego przez intruzów z niezrozumiałą przyjemnością z przeźroczystych dziwnych przedmiotów, które potem rzucali w zarośla. Na ową kombinację smrodów wilki reagują paniczną ucieczką w najciemniejszy zakątek lasu i jest to jedyna sytuacja, która wilka w istocie przeraża. Jest jeszcze jedna ku temu przyczyna, kto wie, czy nie najważniejsza. Kiedyś pewnego pięknego ranka nasz weteran spał smacznie w kupie liści po skonsumowaniu wyśmienitego wieprzka, co w poszukiwaniu smakowitych żołędzi nieopatrznie zabłąkał sie w pobliże skraju lasu. Ze snu obudził go straszliwy harmider, czego wilk nie znosi. Wiedziony inteligencją, puścił się galopem nie wdłuż, ale w poprzek linii po której zbliżał się hałas, a po chwili poczuł uderzenie jakby grubym konarem w grzbiet, czemu towarzyszył błysk i huk wielokroć głośniejszy niż grzmot podczas wiosennej burzy. Długo potem nie mógł biegać i polować, żywiąc się jedynie padliną.
   Ale w obszarach ogrodzonych bestie pojawiały się nieczęsto i zawsze zapowiadały swoje przybycie ogłuszającym warkotem, dymem i całą gamą ohydnych dla wilczego nosa fetorów. Wszystkie watahy przypadały wtedy do ziemi na długie tygodnie albo też chwilowo przeprowadzały się w odległe miejsca.
   Obecnie ogrodzenia znikły. Nieprzebyte dotąd połacie lasu przeczesywane są przez przybyszów, którzy wybierają grzyby, niszczą poszycie, płoszą zwierzynę i wycinają drzewa, a nierzadko wzniecają ogień, który pożera wielkie obszary wilczego terytorium. Coraz trudniej jest znaleźć miejsce, gdzie można osiąść na chwilę, coraz trudniej coś upolować do zjedzenia. Trzeba podkradać się jak lis do domostw, gdzie bywa okazja porwania paru odpadków, a przy dozie szczęścia, kozy albo prosiaka.

   Rozjaśniło się już zupełnie. Szary wilk wytrwale biegł na południowy wschód, gdzie znał wiele wciąż jeszcze bezludnych regionów. Przed laty, prowadzał tam swoją watahę, której był przewodnikiem do czasu, gdy stracił swoją towarzyszkę od breneki kłusownika. Bowiem wilk jak wiadomo, jest stworzeniem monogamicznym. Gdy musiał oddać swoją naczelną funkcję młodszym, zdziczał i odsunął się od pobratymców. Może dlatego w samotności udalo mu sie przeżyć niezliczone obławy.
Nagle zatrzymał się jak wryty i w następnej sekundzie rzucił się w bok, gdzie gąszcz kolczastych krzaków skrył go przed niebezpieczeñstwem. Trwał bez ruchu przez dobrych parę minut, uważnie nasłuchując i węsząc podejrzliwie.
   Z odległości kilkuset metrów poczuł nienawistny zapach, który zawsze kojarzy się z kłopotami. Jednak był to ślad jakby niekompletny, pozbawiony tej przykrej ingrediencji, znanej mu z doświadczenia. Powodowany ciekawością, a może tylko dla stwierdzenia stopnia zagrożenia, podkradł się bez najmniejszego szmeru nieco pod wiatr od źródła zapachu do przesieki, którą przechodził podejrzany osobnik. Podjął trop i pomału ruszył po śladach.
   Zjeść człowieka? Nie, to nie leży w zwyczaju wilka. Człowiek jest niesmaczny i niezdrowy, za to pożyteczny. Produkuje znaczne ilości odpadków, którymi w razie głodu można się nieco pożywić. Aromat świeżego mięsiwa emanował od obiektu wilczego zainteresowania.
   Wtem zobaczył dwunogie stworzenie. Przypadł do mchu za pniem sosny. Człowiek siedział na pniaku i trzymał głowę ukrytą w dłoniach. Co jakiś czas tułowiem jego wstrzasał dziwny spazm. Wyglądał na chorego albo śmiertelnie zmęczonego.
   Ludzkie szczenię. Mała dziewczynka, może jedenastoletnia, ubrana w skromną sukienkę, wełniane pończochy i ciepłą czapkę. Gdyby wilk potrafił rozróżniać kolory, zauważyłby, że owo nakrycie głowy mialo barwę jaskrawoczerwoną. Widać zagubiona. Obok dziecka stał dość spory koszyk, skąd unosił się niebiański aromat jedzenia.
   Wilk nic nie jadł od poprzedniego dnia, kiedy to posilił się kilkoma żabami i wiewiórką. Zajączka od wielu lat nie udało mu się złapać. Mimo, że wciąż miał siłę dwóch młodziaków, dawna zręczność jakby zaczynała go już odchodzić.
   Bez obawy podszedł do dziewczynki i trącił ją nosem. Zapłakane dziecko spojrzało ze zdziwieniem na kudłacza, co pojawił się nie wiadomo skąd i z wrażenia zapomniało, że powinno się przestraszyć. Wilk dokumentnie oblizał mokrą od łez drobną buzię i położył delikatnie wielki łeb na kolanach małej. Ta niewiele myśląc wyciągnęła z koszyka indyczą nogę i wetknęła staremu w przepastną paszczę. Po chwili zanosząc sie od śmiechu patrzyła jak grube kości pękają jak wykałaczki w potężnych wilczych zębiskach.

Ciąg dalszy nastąpi
@ Bartłomiej W.