Gdy wyłapałem temat z zezwoleniem od Unii na używanie świerszczy do produkcji mąki nie myślałem, że to tak wystrzeli. Oczywiście to nie ja wytropiłem, a wielu takich dłubków jak ja, ale nie wiedziałem, że to tak pójdzie. Po pierwsze – wydawało mi się to tak absurdalne, a jednocześnie rzeczywiste, bo to dyrektywa weszła w życie, że nie wiedziałem jak to się rozwinie. I poszło w dwie strony. Po pierwsze odezwały się media i to dość… przychylnie.
O dziwo dała wyraz pozytywny państwowa telewizja. Wydawałoby się, że tacy konserwatyści to się zaraz na to rzucą, ale gdzież tam – wszystko ok. To, że TVN się zachwyci, to było jasne, ale że Kurskie? Hm…. To idzie po staremu, czyli trochę jak z kowidem. Temat trudny, co prawda nie straszymy, jak z choróbskiem, ale zestaw promocyjny ten sam. A to jakiś profesor czy profesorzyca stwierdzi, że wszystko jest ok, a to jakieś yutuberki, że przecież to ludzkość zawsze jadła i już starożytni jaskiniowcy… Potem wchodzą celebryci – kiedyś lubiłem Nicole Kidman, ale po tym jak pokazała jak się je robaczki (aktor zagra wszystko, ale po minie widać, że się przemagała), to przestałem marzyć o tym, żeby tak kiedyś skraść jej buziaka. I są efekty – jakiś na twitterze zrobił ankietkę i wyszło, że już 22% towarzystwa to by to podjadło, bo to i ziemie ratuje i białka dużo posiada. No to jak polujemy na białko i to bez względu na źródło to trzeba wrócić do szwedzkiego profesora, który uważa brak wdrożenia kanibalizmu (na razie zwłok, ale kto się w przyszłości będzie wzdragał przed świeżynką) za marnotrawstwo. Tu się ekologicznie zgadza, skoro już ludność zaśmieca Gaję, to chociaż ostatki niech wrócą do gospodarki obiegu zamkniętego, poza tym truchła nie będą zatruwać naszej planety i zabierać gruntów, które można przeznaczyć na zasiew soi, albo kolejną fermę świerszczową.
Mało tego, mamy już pierwszych wyklętych, którzy nie zrozumieli mądrości etapu. Taki Hajzer Młodszy to się w telewizji wzdragał publicznie i został środowiskowo upomniany, że tu sprawy poważne i nie ma się co nabijać. Czyżby się nie nauczył z kowidowych czasów, że jak już jest ogłoszona mądrość etapu, to trzeba maszerować w nogę, na ścieżce i na kursie, bo za wszelkie odstępstwa strażnik aktualnej poprawności będzie strzelał bez ostrzeżenia? To działa jak w kowidzie, nawet tropiciele fejknewsów, takie jak demagog.pl się odezwali w obronie korzyści z chitynowej strawy, w którą ktoś zwątpił. Widać, że się chłopaki w postkowidzie nudzą i trzeba sobie szukać innego poletka. Kolejnym krokiem będzie medialne ujawnienie przez Radę ds. świerszczy przy premierze antyświerszczowego podziemia, z entomologami wyklętymi, sądzonymi w Izbach Entomologicznych, których co prawda jeszcze nie ma, ale się założy.
Łódź, a właściwie magistrat, otwiera właśnie projekt Robaczkarium – z funduszy norweskich. Będziemy hodować w blokach jadalne robaki. To będzie i zrównoważony blok, i samowystarczalny na zasadzie obiegu zamkniętego. Obieg zamknięty, bo mieszkańcy mają pić deszczówkę, popijając zajadanie robaczkami hodowanymi na korytarzu. Nie trzeba będzie, par excellence, wychodzić do Biedronki po żarcie, bo zapasy będą rosły na miejscu. (Teraz określenie „mąka z Biedronki” nabierze całkowicie nowego, dosłownego znaczenia). Trzeba spełnić twarde kryteria: w budynku musi się znajdować minimum 20 gospodarstw domowych, dostępna przestrzeń pod instalację fotowoltaiczną musi mieć ok. 120 mkw., a na pozyskiwanie deszczówki ok. 2 mkw. Zgodnie z harmonogramem realizacji programu luty to czas na projektowanie instalacji. Marzec – na jej montaż. Natomiast kwiecień to czas rozpoczęcia hodowli, a także wykorzystywania instalacji fotowoltaicznej oraz pozyskiwania deszczówki, bo oczywiście wszystko chodzi na fotowoltaice. Jedynym zmartwieniem organizatorów, którzy właśnie organizują nabór do programu jest to czy przypadkiem mieszkańcom nie będą przeszkadzały robaczkomaty na i tak ciasnych klatkach schodowych. Ja mam lepszy sposób – odspawajcie państwo zaczopowane zsypy na piętrach i będzie świeża dostawa codziennie.
Ja tu tak sobie dworuję, ale sprawa jest poważna, bo odbywa się operacja z oknem Overtona. Kiedyś to sobie opisałem w przypadku kowida i odsyłam tam bardziej pilnych. W skrócie jest to opisany proces niezauważalnego przekonania publiczności do rzeczy kiedyś przez nią odrzucanych i to na podstawie kluczowych wartości. Co szczególne, odjazdowe opisanie tego mechanizmu najczęściej odbywało się na przykładzie jak można przekonać ludzkość do… kanibalizmu. I widzę, że idziemy powoli w tę stronę poszukując wszelkich źródeł białka, aby ratować planetę. Kiedy zaglądniemy w schemat Overtona to widać, że jesteśmy już na etapie trzecim z pięciu w całości procesu. Czyli jesteśmy na etapie kiedy „świerszczyzm” staje się powszechnym zwyczajem, czymś sensownym, nawet wchodzi do prawodawstwa. Ganianie przeciwników się nasila, na tym etapie za pomocą „większości”, która już zrozumiała zalety świerszczyzmu i piętnuje odszczepieńców. Przykłady zalet jedzenia owadów, zaczerpnięte z historii ludzkości pokazują, że przecież „jedliśmy je od wieków”, w Azji zawsze i tylko jakiś ciemniak może to wypierać. Dla porządku należy pokazać co nas czeka w tej drodze, czyli jak będą wyglądały kolejne kroki.
Etap czwarty to wtedy, kiedy świerszczyzm staje się ulubionym tematem rozmów i seriali telewizyjnych, zawsze w pozytywnym kontekście. Tu już nie wystarczają nam starożytne przykłady, teraz odnajdujemy w historii – bez względu na to czy to prawda, czy nie – przykłady znanych współczesnych osobistości i ich „otwartego” stosunku do jedzenia owadów. Piąty, ostateczny, to krok, w którym pora przejść od popularnego poglądu do jego wyrażania na poziomie politycznym. Owadożercy organizują się oddolnie w obronie – akceptowalnych już przecież społecznie – praw i szukają swej reprezentacji politycznej, kształtującej scenę polityczną i prawodawstwo. Zaludniają instytucje publiczne i państwowe.
Drugi aspekt, który mnie uderzył to to, że my te robale to… jemy od dawna.
Jaskrawo czerwony kolor mięsa, barwienie na truskawkowo jogurtów czy ładny kolor kremu do twarzy to koszenila, czyli wytłoki z czerwców kaktusowych. Od marca 2023 roku do obrotu w Europie w spożywce wchodzi larwa pleśniakowca lśniącego, w formie mrożonej, pasty, suszonej i sproszkowanej. Odchody czerwców używane są do nadawania połysku produktom spożywczym, takim jak np. pewne lśniące i kolorowe okrągłe czekoladki. Jak to znaleźć, jeśli nie chce się tego jeść? No, to już teraz spora przygoda. Ponieważ ludzie już rozpoznają koszenilę, to nazwało się ją karmin. Trzeba też zwracać uwagę na kody: E-120 to koszenila, E-904 odchody owadów. W celach ułatwienia identyfikacji przedstawiam wstępną listę produktów z zaznaczeniem w jakim artykule i jakiego producenta znajdują się produkty owadzie.
Z oznaczaniem produktów to jest jazda, bo u nas nikt tego nie sprawdza, ba – producent może zmienić skład produktu nie zaznaczając tego na etykiecie. Jeśli powiedzmy piekarzowi zabraknie mąki, to może ją czymś zastąpić i nie musi informować o tym klienta, ani instytucji kontrolnych, bo te tego nie kontrolują (czyli właściwie CO kontrolują?). Tego rodzaju zabiegi ukrywają się pod dumnym i modnym ekologicznie terminem produktów naturalnych i ludzie myślą, że to jakieś roślinki, a tu taka niespodzianka. Na razie – jak w Niemczech, można rozpoznać te produkty po wysokiej cenie. Tak można na przykład namierzyć włoski makaron zrobiony z mąki ze świerszczy. Taka ma też ciemniejszy kolor, a więc i spaghetti będzie ciut ciemniejsze. Będą to ukrywać, byśmy się nie zorientowali, a potem będziemy już kulinarnie przecweleni. Tylko zostali ci straszni Węgrzy, którzy sobie zażyczyli, że takie wynalazki mają być wyraźnie zaznaczane na większej części opakowania i to wprost, bez żadnych sztuczek z kodami oraz sprzedawane osobno i nie mieszane z konwencjonalną spożywką.
A co my, Polska wieś spokojna? No, u nas idzie po europejsku. Będziemy z lupą oglądać nieaktualne etykiety żeby zobaczyć co tam jest. Potem się przyzwyczaimy. Wmuszą w nas to, na razie podstępem, potem prawem, wedle pięciu kroków Overtona. Właśnie fabryka owadów dostała od państwa polskiego 14 milionów dofinansowania fabryki nowej innowacyjnej owadziej produkcji. Na razie co prawda na pasze dla rolnictwa, ale zobaczymy. Wszak mamy problemy z hodowlą mięsa w Polsce, bo tam śruba, głównie cenowa, jest mocno przykręcana. Koszty rosną, przychody spadają i za chwilę sami zapukamy do bram świerszczowych ferm.
No dobra, ideolo ideolem, ale czy to zdrowe jest? No, niestety przypominają się kowidowe szczepionki. Nie myślcie sobie, że tak jak szczepionki, świerszcze to najbardziej przebadana karma świata. Główny składnik owadów, to ich chitynowy pancerzyk, a chityna to bardzo szkodliwa dla ludzkiego organizmu substancja. Nie zbadano zagrożeń związanych z możliwym szerokim zastosowaniem owadów dla celów spożywczych, co przyznaje sama nauka. Ale, jak w przypadku szczepionek, wszystko się da załatwić. Nawet to, że z tego co już wiadomo, „zagrożenia entomofagii (uczcie się to nowy termin oznaczający zjadanie owadów [JK]) obejmują ewentualną zawartość substancji uczulających, toksycznych i antyodżywczych oraz obecność patogenów”.
Ale oni to zrobią, ba – już to dawno zrobili i podjedliśmy tego sporo przez ładnych parę lat. Już odzywają się argumentatorzy, że to przecież normalka, jedliśmy to wiekami, nawet wy, co się dzisiaj obudziliście. I tak powolutku będziemy patrzeć przez okno Overtona na nadchodzących kanibali.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.