Znowu się porobiło. Od czasu do czasu, wedle rytmu polskich przesileń wraca temat unijny. My się już z tym pogodziliśmy, że świat i życie sobie, wojujemy w wojnie polsko-polskiej i raz na jakiś czas temat brukselski wraca. Zazwyczaj w dwóch ujęciach – ganią nas, co gorsza z jawnym wsparciem ze strony rodzimych zaprzańców (wersja TVP), oraz ganią nas za pisowskie zbrodnie, co słusznie wytyka opozycja (TVN). Czyli znowu grzech pierworodny polskiej polityki – działania międzynarodowe są obliczone wyłącznie na użytek polityki wewnętrznej, nie mają porządkującego wektora polskiej racji stanu, która – jeśli istniała kiedykolwiek – jest w zaniku.
Ale co ciekawe sprawki przyspieszają. Na pierwszy rzut oka wydaje się to dziwne, bo przecież lider -Niemcy, którym projekt unijny jest potrzebny jako narzędzie przywództwa Europy – wydaje się osłabiony kompromitacją swego romansu z Rosją. Ale czy tak jest? Czy rzeczywiście to osłabia Berlin, czy to tylko kwestia przeczekania, by wrócić do polityki business as usual? Po drugie można zauważyć, że w myśl uniwersalnej konstatacji Stalina – w miarę zbliżania się zwycięstwa nasila się walka klasowa. A nasila się. Czyżbyśmy więc byli świadkami eskalacji przed samym zwycięstwem koncepcji federalistycznej, czy odwrotnie – jest to niecierpliwy paroksyzm rozpaczliwych prób, bo właśnie wszystko wymyka się z rąk?
Warto sobie przypomnieć niegdysiejsze podejście. Czy pamiętacie koncepcję Europy dwóch prędkości? To były czasy… Wtedy takich oporujących straszyło się, że jak nie nadążą, to znajdą się poza peletonem, będzie im gorzej, będą oglądali tyły przodujących – w domyśle: strumień środków nie popłynie, albo nie popłynie tak szeroko jak liderom. Miało to zdyscyplinować (kasa misiu, kasa) wahających się i szykowało się edukacyjne grillowanie opornych, z Polską i Węgrami na czele.
To miłe wspomnienie, bo było jakąś perswazyjną grą. Dziś skończyły się subtelności. Żadnych tam kilku prędkości. Hierarchia jest, to oczywiste, ale maszerujemy równo, w jednym tempie. Jak w grupie eskortowanych więźniów. A przecież eskorta maszeruje w tempie tych, których prowadzi. Żadne tam różne prędkości. Raczej jak ktoś się nie zbiera w jednym tempie (i kierunku), to się mu siądzie na rację żywnościową. I tak masz nadążyć, tyle, że nie masz sił.
Co dziwne – władza Unii jest jej darowana za stosunkowo niewielkie pieniądze. Dotąd ze składek, dziś już z podatków i pożyczek, ale i tak stanowi to zaledwie procenciki poszczególnych PKB jej członków. I za to zgodzono się na ograniczenie władzy krajów członkowskich, co jest jawnym preludium do federalizacji. Państwa po prostu przyzwyczaiły się do „darmowego” zastrzyku z funduszy europejskich, nabudowały na tym swoje budżety, ba – całe ministerstwa, które zajmują się redystrybucją tej kasy. Przyzwyczaiły się na tyle, że mogły już być szantażowane niegdysiejszą perspektywą Unii dwóch prędkości.
Zawsze się zastanawiałem jak to może być przeprowadzone. Bo to takie słabo traktatowe jest. Ale teraz widzę, że to jest pewna prawidłowość. Staliśmy się zakładnikami wpisania do klubu, który mocno zaczął ewoluować po jego domknięciu. Zasady uczestnictwa zostały zmieniane wielokrotnie w czasie gry i ujawnił się cel, który uświęcił wszelkie środki. I nikt już nawet nie kwiknie w tej sprawie. Beletrystyczny poziom zapisów pozwala, jak w polskiej Konstytucji, wyinterpretować dowolne znaczenie regulacji, a więc w zasadzie można to kształtować politycznym poziomem nacisku. I się kształtuje. Bruksela (Berlin?) może mieć tyle prędkości ile sobie postanowi, wziąć na tapet dowolny kraj i pomęczyć go, chociażby dla przykładu.
Niemcy, które mają (miały?) moment zawahania w swej akceptowanej przez większość roli przywódcy Europy, w czym wydatnie „pomógł” im epizod ukraińskiej słabości – jednak poprzez Unię mocno przyspieszają. Jakby chciały zdążyć, albo wzrostem federalistycznego tempa przebić swoje osłabienie. W końcu USA trochę wróciły do Europy i, aby się temu przeciwstawić federalistyczna koncepcja jest jedynym ratunkiem. Czyli: na kłopoty Unii – jeszcze więcej Unii. Stare jak… Unia.
Widzę, że niektórzy się cieszą. Że skoro pociąg unijny pędzi w przepaść i przyspiesza, to może lepiej być tym ostatnim wagonikiem. Ale jak się dojedzie do krawędzi, to już jest chyba wszystko jedno, bo cały skład ma przerąbane. Inni mówią, żeby się jednak odłączyć. Ale – bez względu na ekipę – jesteśmy co raz bardziej i coraz to nowymi więzami przywiązywani do tego szalonego składu. I tylko na to się godzimy. Bez żadnego wpływu na maszynistę lokomotywy sterowanego nieuchronnością dziejów.
Oj, to były czasy, kiedy mówiliśmy o Unii kilku prędkości. Wtedy to był strach, że utkniemy na parkingu szybkiej autostrady. Dziś to już tylko marzenie. Idziemy równym, przyspieszonym krokiem. Dokąd? No, to można sobie poczytać w oficjalnych dokumentach Unii i chociażby w umowie koalicyjnej rządzących w Niemczech. Ale lud już dawno przestał czytać, nawet oficjalne deklaracje, gdzie przecież wszystko jest napisane.
Właśnie – lud. Przecież Polacy to naród z największym poparciem dla unijnego projektu. Czyżby „uśmiechający się do siebie” Zachód wiedział jednak coś więcej o charakterze Unii niż my? Czy jednak – jak zwykle – żyjemy w komforcie własnych wyobrażeń, nie chcąc sobie psuć marzeń? Jeśli tak jest to obywatelskie poparcie dla Unii jest poddane dzisiaj wielkiej próbie. I czy ono ma jakiekolwiek znaczenie, skoro i tak zgodzimy się na wszystko?
Ostatnio słyszałem deklaracje o walnięciu pięścią w unijny stół. A my w ogóle jesteśmy pewni, że przy nim siedzimy?
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.